Podziwiam rowerzystów.
Gdyby tak każdy dojeżdżał do pracy na rowerze, o nadwadze i korkach moglibyśmy zapomnieć.
Do pracy mam z 20 kilometrów. To mało i dużo zarazem. Mało wieczorem gdy ruch słabnie i dużo gdy rano przebijam się przez korki. 45-minut jakie potrzebuję na pokonanie tej trasy to prawdziwa katorga. Te same samochody na światłach, ci sami cwaniacy wciskający się z pobocza. Dzień świstaka to przy tym pikuś. Ale tę okropność ja i wszyscy dojeżdżający rano do pracy sami sobie zgotowaliśmy. Z lenistwa. Wystarczyłoby wyjąć z garażu zakurzony rower i potraktować go jako codzienny środek lokomocji.
Podziwiam rowerzystów za to, że mimo pokus takich jak wygodne siedzenia, czy muzyczka w samochodzie, potrafią trzeźwo myśleć. Rowerem do pracy dojeżdżają oni mniej więcej w tym samym czasie co ja, a ci którzy mają do przejechania tylko miejskie ulice drogę pokonują znacznie szybciej niż jakikolwiek samochód. Rowerzystom korki po prostu nie straszne. Do tego dzień w dzień zmuszają organizm do pewnego wysiłku fizycznego, a to jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Gdyby tak każdy kto mieszka w rozsądnej odległości do pracy wsiadał na rower, to tysiące osób mogłyby zapomnieć o nadwadze... i korkach. Drogi nie byłyby zapchane, a te samochody, które przyjechały z daleka przecinałyby miasto bez problemów. Wiem, że to trochę utopijna wizja, ale czyż nie piękna?
Tak, podziwiam rowerzystów również za to, że wsiadają na "dwa kółka", mimo że miasta nie są dla nich przystosowane. Ścieżek rowerowych prawie nie ma, a jak już są to często spotkać można na nich drzewa, pieszych traktujących taką ścieżkę jak chodnik lub bezmyślnie zaparkowane samochody.
Tak, podziwiam rowerzystów też za odwagę, bo kierowcy udają, że ich nie widzą lub traktują masywność swojego auta jako wyznacznik pierwszeństwa przejazdu. Każdy posiadający prawo jazdy powinien, choć raz wsiąść na rower w godzinach szczytu, by wreszcie zacząć zwracać uwagę na tych "słabszych" uczestników ruchu.
Tak, podziwiam rowerzystów, ale jestem tez na nich trochę zły.
Aby jeździć rowerem nie trzeba żadnych uprawnień, nikt nie musi wykazać się znajomością przepisów. Dlatego też "miejski kolarz" potrafi z podporządkowanej wyskoczyć tuż przed maskę lub pojechać pod prąd ulicą jednokierunkową. Oba zachowania należą do tak samo bezpiecznych jak stąpanie po polu minowym. Raz się uda, a raz nie. Rowerzyści często ignorują też czerwone światło (tu nie posądziłbym o luki w wiedzy), ale jednocześnie chcą aby traktować ich jak normalnych uczestników ruchu. Cykliści wymagają kultury na drodze, choć sami potrafią poboczem ominąć kilka autobusów, by stanąć na światłach na samym początku. Dla małego autka ponowne wyprzedzenie ich to jeszcze nie problem, ale dla przegubowca owszem. Ile razy w nocy okazało się, że cudem ominęliśmy nieoświetlonego rowerzystę, ale to cykliści podobno tak bardzo boją się o swoje bezpieczeństwo. Gdyby kierowcy jeździli tak jak ci podróżujący na "dwóch kółkach" to dziennie na drogach ginęłoby tyle osób co teraz w ciągu roku. Rowerzyści więc też nie są bez winy.
Czy jest jakieś rozwiązanie przynajmniej części tych problemów? Oczywiście. Więcej ścieżek, a nawet specjalne pasy dla rowerzystów, na który pod żadnym pozorem nie wjeżdżałyby samochody, no i oczywiście edukacja miłośników "dwóch kółek". Banał? Skoro tak, to czemu ten temat tak często powraca, a o konkretne działania trudno? Ja o wiele bardziej wolałbym zobaczyć i żyć w mieście pełnym rowerów niż kopcących aut. Myślę, że nie tylko ja.
Źródło: Gazeta Wyborcza